Trzeci marca zmienił wszystko. To nie tylko dzień egzaminu certyfikacyjnego, podsumowującego i oceniającego moje umiejętności jako coacha, ale także dzień, w którym dowiedziałam się, a raczej potwierdziłam swoje przypuszczenia i nadzieje, że jestem w ciąży. Pierwsza myśl, jaka mi się wtedy pojawiła w oczekiwaniu na egzamin: „No to będziemy we dwie”. Na egzaminie zawsze raźniej. Oczywiście nie wiedziałam wtedy ani dziś nie wiem jeszcze, czy to dziewczynka czy chłopiec, ale myśl ówczesna takiej wiedzy nie potrzebowała.
Od tego się zaczęło. Plan był taki, że po miesiącach intensywnego wysiłku na kursie coachingowym od marca, z certyfikatem w ręku, skieruję energię na tworzenie holimum, realizując postanowienia i obietnice, które Wam złożyłam. Duch i umysł jednak padają ofiarą ciała, które z zamierzeń i planów, nawet publicznie złożonych, nic sobie nie robi. To dziecko będzie najwyraźniej bardzo pragmatyczne. Pozwala mi mianowicie działać dość sprawnie od rana do popołudnia, abym mogła pracować, spadek sił następuje pod wieczór, a odcięcie energii ma miejsce punktualnie o 20:00, można ustawiać zegarki. Tylko to jest takie odcięcie jak sobie możecie wyobrazić awarię prądu. Nie działa nic. Można pstrykać, pukać, potrząsać, zero reakcji. Tak właśnie wyglądają prawie trzy ostatnie miesiące: mobilizacja działań w ciągu dnia pracy, a potem – dokładnie w czasie zaplanowanym na holimum – padnięcie płaskie tam gdzie stoję, jeśli to nie okolice łóżka, to jeszcze dodatkowy czas i rezerwy energetyczne należy doliczyć na doczołganie się. Nie uważam tego za sabotaż nikczemny potomstwa wobec idei holimum, w którą wierzę całą mocą i w jej wartościową misję (a jeśli to rzeczywiście dziewczynka, to prędzej czy poźniej będzie jej uosobieniem!). Jednak w którejś części doby, dziecko postanowiło swoją matkę skutecznie unieruchomić, bo jej charakter i werwa nie pozwoliłyby inaczej usiedzieć w spokoju. A nie ma nic skuteczniejszego na unieruchomienie mnie jak zbombardowanie mieszanką objawów zatrucia pokarmowego z kacem stulecia. Poniekąd jestem nawet wdzięczna za pomysłowość i niejaką łaskawość w wybraniu pory napadu mdłościami, bólami głowy, wyczerpaniem skrajnym, bo dzięki temu, że to pora wieczorna, mogę pracować i funkcjonować dość sprawnie w ciągu dnia. Teraz pytanie, czy to się zaraz skończy? Nadzieja jest, ale na razie nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości.
Plan (żeby była jasność) nie uległ zmianie, a jedynie jego czasowa realizacja. Tematów i pomysłów mam coraz więcej. To tylko kwestia, kiedy wrócą siły w porach możliwych na zajęcie się holimum, a jak już się zajmę, to pełną parą!
Zdjęcie zrobiłam pod wrażeniem pomysłowości mojego syna, który schował czekoladowego słonika do szkatułki-słonia i pokazał mi, zanim mógł wiedzieć i zanim ja wiedziałam, oznajmiając, że to mama słoń i dzidziuś słoń. Mam nadzieję jednak, że w takie gabaryty się nie zamienię.
Tymczasem wracam do powolnych, ale jednak kierujących do przodu, kroków w temacie ebooka – Niezbędnik Pracującej Mamy, który jak obiecałam, tak stworzę. Miał być piękny i pachnący w marcu. Będzie… najszybciej jak się da w zaistniałych warunkach przyrody!
Hej, radosna nowina, gratulacje!!, a dzidziuś widzę pilnuje żeby Mama też nie zapomniała o odpoczynku i daje znaki czy zamyka dostawę prądu i jest czas na relaks. Uważaj na siebie, pozdrawiam.
Dziękuję, Janek, bardzo! Co do „relaksu” to bym sie az tak nie zagalopowała ;) choć wierzę, że i na to czas przyjdzie, wystarczy tylko naturze dać działać. Moc pozdrowień!